Wigilia mojego dzieciństwa (koniec lat sześćdziesiątych i początek lat siedemdziesiątych)
Pochodzę ze wsi Samary na Lubelszczyźnie. Jest to niewielka miejscowość położona z dala od miast. Nie ma tam szkoły, kościoła, ani nawet sklepu. Za to wszyscy ludzie tam się znają i wszystko o sobie wiedzą. W tej wiosce można jeszcze odwiedzić sąsiadów bez zapowiadania się i dużym nietaktem jest mówienie do kogoś ,,pan, pani”, bo starszym osobom się ,,dwoi”, czyli zwraca się do nich w drugiej osobie liczby mnogiej.
Wigilią u nas nazywano zarówno dzień 24 grudnia, jak i wieczerzę spożywaną tego dnia. Był to dla mnie najważniejszy dzień w roku. Kiedy budziłam się w oknach widziałam białe wykrochmalone zasłonki, które zawieszane były jak zazdrostki. Mamusia budziła nas wcześnie rano, bo jaka wigilia – taki cały rok – miawiano. Ponieważ mam same siostry, to nigdzie z rana nie mogłyśmy z domu wychodzić, bo sąsiedzi by się złościli widząc z rana ,,baby”. Wiadomo, jak się babę pierwszą tego dnia zobaczyło, choroba pewna. Dlatego przeważnie pomagałyśmy mamusi w kuchni, a jak coś trzeba było załatwić na wsi, wysyłałyśmy tatusia. W tym dniu pościliśmy cały dzień, chyba że ktoś bardzo źle się czuł, to mógł zjeść kromkę chleba umoczoną w oleju lnianym, albo z powidłami śliwkowymi. W moim domu, w Wigilię nie używaliśmy mleka, ani masła. Kiedy tatuś przyniósł choinkę do domu i zapach świerka rozniósł się po całym domu, to czuło się już święta. Ubierałam ją z siostrami, pomagał nam przy tym zajęciu tatuś. Bombek wtedy było jeszcze niewiele. Pamiętam, że mieliśmy bombki w kształcie muchomorków i szyszek oraz drewniane ptaszki, które tatuś sam wystrugał. Zawsze zawieszaliśmy też małe czerwone jabłuszka i cukierki. Na koniec, choinkę dekorowaliśmy watą, która imitowała śnieg i obowiązkowo anielskimi włosami. Jak już wszystko było gotowe, tatuś zakładał na choinkę gwiazdę i świeczki, ale nie były to elektryczne światełka, tylko takie prawdziwe z parafiny. Przy zapalaniu trzeba było bardzo uważać, bo anielskie włosy mogły łatwo się zapalić. Kiedy my ubieraliśmy choinkę, mamusia przygotowywała kolację. Cały dzień gotowała, żeby na czas się wyrobić, a zapachy gotowanej kapusty z grzybami czuć było nawet na zewnątrz. U nas na wigilijną wieczerzę podawano: śledzie, barszcz czerwony z uszkami, kapustę z grzybami, kaszę jaglaną z grochem, a wszystko omaszczone lnianym olejem. Olej bito w adwencie z własnego lnianego siemienia. Na koniec wieczerzy podawano kluski z makiem, racuchy i kompot z suszu. Ryb, oprócz śledzi, w moim domu kiedyś nie przyrządzano, bo u nas stawów nie było i nawet nie byłoby gdzie ryb kupić. Zimy wtedy były okrutne, sklepu we wsi nie było, a na zakupy do odległych miejscowości jeździło się saniami.
Tego dnia w gospodarstwie nie wolno było nic robić, oprócz obrządków w gospodarstwie. Wszystko musiało być przygotowane wcześniej na całe święta tzn. trzeba było narżnąć obroku dla koni, naciąć buraków dla krów, narąbać drew itd. Przed wieczorem tatuś do izby przynosił dorodny snopek pszenicy, nazywano go królem i stawiano w rogu. Potem przynosił ,,kuckę” koniczyny pod stół, bo siana u nas nie było i słomę na podłogę. Domownicy w tym czasie myli się po kolei, a nie było to łatwe mycie, bo nie było łazienki, trzeba było wody naciągnąć ze studni głębinowej, która miała 64 metrów głębokości i zagrzać ją na kuchni. Dlatego też sama kolacja u nas zaczynała się dosyć późno. Dzieciom trudno było wytrzymać tak długo bez jedzenia i ukradkiem podjadałyśmy racuchy, które posypane były cukrem. Kiedy już wszyscy byli wypucowani i ubrani w najlepsze ciuchy, zasiadaliśmy do stołu.
Jak zwyczaj każe zawsze było jedno miejsce wolne dla wędrowca. I rzeczywiście zdarzało się, że jakiś niespodziewany gość to miejsce zajmował. Zapalaliśmy świeczki na choince, na stole też i wszyscy klękaliśmy do modlitwy. Ktoś z najstarszych osób rozpoczynał modlitwę. Modliliśmy się dość długo, a może tylko mnie się tak wydawało, bo oprócz codziennego pacierza, modliliśmy się też za zmarłych z naszej rodziny. Mnie osobiście ta cisza i skupienie bardzo śmieszyły i co chwila parskałam śmiechem, narażając się na krzywe spojrzenia dziadka i mamusi. Pamiętam jak dziadek mówił ,,Żośka, bedzie spokój cy ni!” Do dzisiaj gdy sobie przypomnę te chwile uśmiecham się. Po modlitwie następował najważniejszy moment – łamanie się opłatkiem. Opłatkiem ,,łamała się” najpierw najstarsza osoba płci męskiej, czyli dziadek, a jak dziadek zmarł, tatuś. Dziadek podchodził do każdego, począwszy od najstarszej osoby, w ręku trzymał jedną taflę opłatka i mówił ,,obyśmy starygo roku dożyli, nowygo docekali i opłatkiem się znów załomali”. Odłamując kawałek opłatka, odpowiadaliśmy ,,daj Boże”. Później składaliśmy sobie życzenia między sobą. Wreszcie mogliśmy rozpocząć jedzenie. Jedliśmy po kolei wszystkie potrawy i niczego nie wolno było pominąć, bo każdy składnik tych potraw miał swoją symbolikę. Podczas posiłku nie wolno było wstawać od stołu, ani zbytnio gadać. Dziadek mawiał ,,jak jedzanie to kazanie”. Dopiero po zakończeniu kolacji zaczynaliśmy śpiewać kolędy i pastorałki, a dorośli wspominali dawne czasy. Kiedy byłam małym dzieckiem nie dostawaliśmy prezentów pod choinkę, tylko na Mikołaja, w późniejszych latach zdarzało się , że coś dostawaliśmy. Były to przeważnie rzeczy praktyczne np. sweterek. Jednego roku pobiegłyśmy szukać prezentów pod choinkę i nie znalazłyśmy, chociaż kazano nam ich szukać. Okazało się, ze tatuś zawiesił je na choince. Dostałam wtedy zegarek, radość była ogromna, bo nie dostałam zegarka, jak inne dzieci, na komunię. Żeby odpocząć przed Pasterką, kładliśmy się na słomie, która była rozłożona na podłodze. Nie raz wpadali jacyś kuzyni, czy sąsiedzi i wiązali nam słomą nogi, Było przy tym sporo zabawy. Czasem wróżyliśmy sobie,wychodziliśmy przed dom nasłuchując szczekania psa, z której strony pies zaszczekał najpierw, to stamtąd miał przyjść kawaler. I tak wesoło mijał czas do Pasterki. Na Pasterkę chodziliśmy na sąsiednią wieś. Szliśmy przez pola, nieraz śnieg był po pas. Kiedy wracaliśmy do domu to już było nad ranem. Wtedy można było zjeść coś ze świątecznych przysmaków. Ja lubiłam po pasterce jeść boczek i ćwikłę, mamusia przyrządzała ją najlepiej. W Boże Narodzenie można było pospać troszkę dłużej. To był dzień dla rodziny. W tym dniu nie chodzili kolędnicy. Świętowano w gronie najbliższych. Od św. Szczepana rozpoczynało się kolędowanie i odwiedzanie krewnych i sąsiadów.
Kiedyś pomimo, że było biednie święta przeżywało się zdecydowanie intensywniej i radośniej.
Tarnobrzeg, 29.01.2019 r. Zofia Dąbrowska
Cudowna opowieść. Sama pamiętam wigilię u Babci Zosi. Wszyscy przy jednym stole, z jednej michy, a łyżki nie wolno było wypuścić z ręki. Na końcu wiązano je słomą. Choinka była zawsze żywa. Na choince bombki, jabłka i pomady – kostki cukru zawijane w staniol i bibułę. Anielskie włosy – dawno już ich nie spotkałam. No i była szopka z gipsowymi świątkami. Jest do dziś. Zapach drewnianej chałupy przesiąkniętej zapachem świąt czuje zwłaszcza wtedy, kiedy w domu przygotowuję dania wigilijne. Człowiek tak nasiąka tym zapachem i to powraca po latach. Można by długo opowiadać. Dla mnie cudownym jest fakt, że przeżyłam prawdziwe święta i takie staram się przygotowywać mojej rodzinie. Bez prawdziwych świąt mimo całego bogactwa świat jest ubogi.
Dziękuję. Tak jest,tradycje rodzinne warto pielęgnować.